---------------------------------------------------------------------
SPIS TREŚCI
- Podanie o krotoszyńskiej nazwie
- Odrzygośćka
- Opowieść o krotoszyńskim klasztorze
- Dąb Rozdrażewskich
- Studnia kaźni
- Legenda o studni św. Marcina
- Kamienny pies
- Zbójecki kamień
- Diabelski kamień
- Legenda o św. Jadwidze
- Jak Jan Kazimierz na Śląsk uciekał
- Sulimirowe Grodziszcze
- O niegrzecznym dziecku
- Podanie o nazwie wsi Roszki
- Trzy młyny
- Miasto Koźmin i żmije
- O księciu Sapieże, chytrym krawczyku i diabłach
- O Aleksandrze Przyjemskim i feldmarszałku pruskim
- Od kobyły Kobylin nazwę swą wziął
- Bibliografia
---------------------------------------------------------------------
PODANIE O KROTOSZYŃSKIEJ NAZWIE
Przed wiekami, tam gdzie od niepamiętnych czasów stoi wieś Krotoszyn Stary*), żył możny i dzielny rycerz KROTEM zwany. Krot miał syna, któremu wydzielił część swych rozległych włości, a na nich wybudował obszerny, piękny dwór.
Odtąd okoliczna ludność mówiła: "Tam mieszka KROT - a tam KROTA SYN". Z czasem wyrazy "KROT" i "SYN" zlały się w jedną nazwę KROTOSZYN.
*) obecnie Stary Krotoszyn znajduje się w granicach miasta.
ODRZYGOŚĆKA - podanie o powstaniu nazwy stawu na Błoniu
Dawno temu w Krotoszynie na rozległych błoniach rozciągających się na wschód od miasta, przy trakcie kaliskim stała karczma, w której zatrzymywali się podróżni, aby odpocząć i posilić się na dalszą drogę.
Karczmarka była kobietą niezwykle chciwą, wręcz pazerną. Z zawiścią patrzyła na bogate stroje gości i pękate wozy kupieckie wyładowane wszelkimi dobrami. Postanowiła sama również zostać "wielką panią", a swych trzech dorodnych synów uczynić bogaczami. Miała też czwartego syna, najmłodszego, tego jednak nie kochała, uważając go za niedorajdę i głupka.
Dochody z prowadzenia gospody były niewielkie, zaczęła więc karczmarka oszukiwać i okradać gości. Coraz częściej ludzie mówili, że "w karczmie gości z grosza odzierają". Rozzuchwalona i coraz bardziej pazerna gospodyni usypiała gości wywarami z ziół, aby móc śpiących bezpiecznie okradać. Aż raz zdarzyło się, że do gospody zajechał bardzo bogaty kupiec z córką, która chciała zwiedzić świat. Dzień był piękny, wyszła więc dziewczyna z karczmy, aby rozejrzeć się po okolicy. Towarzyszył jej najmłodszy syn gospodyni, któremu spodobała się urodziwa panna. W tym czasie nieostrożny kupiec zaczął przy karczmarce liczyć złote talary wysypane z mieszka. Kobiecie oczy zabłysnęły chciwością, a w głowie zrodziła się myśl straszna: "Tego gościa musi uśpić na zawsze, aby móc zawładnąć jego bogactwem". Nasypała więc do piwa trucizny i już... już miała podać je do stołu, kiedy kupiec jakby tknięty nagłym przeczuciem, poprosił o świeże, zimne piwo z piwnicy. Rada nierada zeszła więc karczmarka do loszku, a w tym czasie weszli do izby trzej jej synowie. Spragnieni byli, bo dzień był upalny. Widząc przygotowane w dzbanie piwo, rozlali je do kufli i szybko wypili. Chwilę potem padli martwi na podłogę. Wychodząca z loszku karczmarka zobaczyła leżących bez życia ukochanych synów, których sama przez swą chciwość zamordowała. Oszalała z rozpaczy wybiegła i rzuciła się w wody pobliskiego stawu. Odtąd staw zaczęto nazywać Odrzygośćką, jako że karczmarka, która w nim utonęła "gości z grosza odzierała".
Najmłodszy, czwarty syn nieszczęsnej karczmarki spodobał się córce bogatego kupca. Afekt był wzajemny i po kilku latach młodzi pobrali się. Na przedmieściu kaliskim, bliżej miasta wybudowali nową karczmę, którą nazwali "Pod Złotym Lwem". W starej karczmie bowiem straszyło i podróżni omijali ją z daleka. Mówiono, że to pokutuje duch chciwej karczmarki.
Według innej wersji - karczma wraz z chciwą karczmarką zapadła się pod ziemię, a na jej miejscu rozlały się wody jeziora.
OPOWIEŚĆ O KROTOSZYŃSKIM KLASZTORZE
Działo się to ponad 200 lat temu, w czasach konfederacji barskiej. W okolice Krotoszyna przybył niewielki oddział konfederatów, ścigany przez znacznie większe siły rosyjskie. W obawie przed nadciągającymi Kozakami przerażona ludność miasta oraz konfederaci szukali schronienia w klasztorze trynitarzy, którego solidne, grube na ponad 120 cm mury, wydawały się bezpieczne. Zakonnicy nie odmówili pomocy. Ludzi ukryli w podziemiach klasztoru, sami zaś wyszli na spotkanie Kozakom. Przeor zakonu otworzył bramy klasztoru, licząc na to, że Kozacy nie widząc ściganych konfederatów, oszczędzą zakonników.
Stało się jednak inaczej. Kozacy z furią rzucili się na mnichów, pięciu z nich zabijając na miejscu. Przeor, który tak nieopatrznie naraził swoich braci na śmierć, padł na kolana i zaczął gorąco modlić się o ocalenie pozostałych przy życiu. Wówczas stał się cud; ściany z obu stron bramy klasztornej zaczęły zasuwać się i po chwili zamknęły się całkowicie. Kozacy stali jak skamieniali przed wyrosłym nagle murem, a potem przerażeni opuścili miasto. Ludność, która znalazła schronienie w klasztorze, mogła wrócić do swoich domów. Pięciu pomordowanych zakonników pochowano w podziemiach klasztoru.
Trynitarze żyli w Krotoszynie jeszcze przez blisko 50 lat. Potem zakon skasowano, ale budynek klasztorny stoi do dzisiaj. Mieści się w nim obecnie krotoszyńskie muzeum. Podobno o północy zakonnicy w białych habitach wychodzą ze swoich grobów, przenikają ściany, chodzą po salach i korytarzach, śpiewając po łacinie swoje piękne psalmy.
Z kart historii: Krotoszyn dwukrotnie był świadkiem walk konfederatów barskich z Moskalami. W 1768 roku pod Krotoszynem został rozbity oddział W. Rydzyńskiego, a w 1771 roku pod Zdunami poniosły klęskę oddziały konfederatów dowodzone przez Józefa Zerembę.
DĄB ROZDRAŻEWSKICH
W lesie, ok. 5 km od Krotoszyna, po prawej stronie drogi do Sulmierzyc, znajduje się stary,
rozłożysty dąb, pod którym według miejscowej tradycji dziedzic krotoszyński - Jakub Rozdrażewski miał gromadzić okoliczną ludność do walki ze Szwedami.
Na drzewie - będącym też pomnikiem przyrody - krotoszyński oddział PTTK umieścił tablicę
upamiętniającą patriotyczną postawę krotoszyńskiego dziedzica.
Tradycja ta znajduje potwierdzenie w faktach historycznych. Jakub Rozdrażewski należał
do nielicznej grupy przedstawicieli szlachty wielkopolskiej, która w 1655 roku pozostała wierna polskiemu królowi. W odwecie Szwedzi niemal doszczętnie spalili Krotoszyn w 1656 roku.
STUDNIA KAŹNI
W krotoszyńskim parku, otaczającym pałac dziedziców miasta, znajduje się stara, bardzo głęboka studnia nazywana "studnią kaźni". Według miejscowej tradycji, przed wiekami wrzucano do niej ludzi skazanych na śmierć. Dno studni najeżone było nożami i wrzucany do niej człowiek umierał w strasznych męczarniach.
Choć dzisiaj studnia przykryta jest betonową płytą, dochodzą z niej czasami jęki skazańców, a drzewa i krzewy wokół niej rosnące jakby skażone ludzkim cierpieniem - nie są tak wysokie i bujne jak w innych częściach parku.
LEGENDA O STUDNI ŚW. MARCINA
W lesie między Krotoszynem, Sulmierzycami a Zdunami znajduje się stara drewniana studnia nazywana "Studnią św. Marcina". 0d niej cały okoliczny las nazwano świętomarcińskim.
Według legendy, miała się tam niegdyś znajdować wieś z kościołem, która nagle, na skutek jakiegoś przekleństwa, zapadła się pod ziemię. W miejscu kościoła trysnęło źródełko, którego woda miała cudowne właściwości, ponoć oczy leczyła. Ludzie wybudowali obok źródełka niewielką kapliczkę, a w jej sąsiedztwie zamieszkał pustelnik. Z czasem zniknęła również kapliczka, umarł pustelnik ...
Pozostało jedynie, obudowane cembrowiną źródełko, do którego długo jeszcze chodzili ludzie, aby zaczerpnąć cudownej wody. Podobno w dzień św. Marcina z głębi drewnianej studni dochodzą dźwięki dzwoneczków.
Legenda oparta na faktach historycznych. J. Łukaszewicz w publikacji "Krótki historyczno-statystyczny opis miast i wsi...", Poznań 1869 podaje, że aż do roku 1834 w lesie między Zdunami a Sulmierzycami stał drewniany kościółek i domek pustelnika. W kościółku raz do roku odbywał się odpust w dzień św. Marcina.
KAMIENNY PIES
W lesie, na południe od Krotoszyna, przy dukcie wiodącym z leśniczówki miejskiej do Sulmlerzyc (ok. 500 m od drogi), stoi pomiędzy czterema świerkami ogromna lipa. Pod nią leżą duże kamienie, z których jeden przypomina kształtem głowę psa. Z tym miejscem wiąże się opowieść o nieszczęśliwej miłości chłopca do dziewczyny.
Dziewczyna była córką leśniczego, chłopiec zaś, choć urodziwy i mądry, nie miał żadnego
majątku. Młodzi pokochali się, jednak rodzice leśniczanki nie pozwalali na poślubienie biedaka.
Chłopak z rozpaczy zabił dziewczynę i pochował ją w miejscu, gdzie teraz rośnie lipa. Świadkiem
tragedii był pies dziewczyny, który po śmierci swej pani nie opuścił jej, zamieniając się w kamień.
ZBÓJECKI KAMIEŃ
W rozległych lasach smoszewskich, na południowy wschód od Krotoszyna znajduje się olbrzymi głaz narzutowy, który wedle miejscowej tradycji zamyka wejście do jaskini pełnej skarbów.
Zostały one tam ukryte w dawnych czasach, kiedy Smoszew nazywano jeszcze Smoczewem od imienia groźnego zbója, który grasował w tej okolicy. Zbój SMOK z bandą sobie podobnych opryszków czatował na gościńcu i łupił kupców zdążających ku śląskiej granicy. Zrabowane skarby gromadził w jaskini ukrytej w puszczy, a wejście do swej kryjówki zamykał olbrzymim głazem. Z kolejnej wyprawy zbój nie powrócił. Został wraz ze swymi kompanami schwytany przez rycerzy zdążających ku Wrocławowi. Wtrącony do lochu SMOK nie mógł swych skarbów odzyskać. Podobno spoczywają one pod ogromnym głazem do dzisiaj. Starzy ludzie i leśnicy opowiadają, że w nocy czasem ogniki wokół kamienia się zapalają. To właśnie owe skarby spod ziemi tak błyszczą.
DIABELSKI KAMIEŃ
W lesie między wsiami Ryczków i Rozdrażewek (w pobliżu leśniczówki Sokołówka) znajduje się duży głaz narzutowy, nazywany przez okoliczną ludność "diabelskim kamieniem". Ponoć spoczywa on tam od czasów "potopu", czyli najazdu szwedów na Polskę. Starzy ludzie z Rozdrażewka i okolic opowiadają, że kiedy generał szwedzki Miller oblegał Częstochowę, a nie mógł jej zdobyć, wezwał piekło na pomoc. Szwedom brakowało kul do kolubryny - specjalnie sprowadzonej olbrzymiej armaty, która miała skruszyć mury Jasnej Góry. Wówczas to zdesperowany Miller zawołał, iż przyjąłby nawet pomoc diabła, byleby klasztor zdobyć.
Diabeł usłyszał wołanie Millera. Wziął ze skalistej Szwecji jeden z olbrzymich głazów i lecąc nad Polską, niósł go do Częstochowy. Kiedy przelatywał, niebo ściemniało, a nad ziemią rozlegał się szum wichru, świst i potężne dudnienie. Chłop z Rozdrażewka orał w tym czasie pole. Kiedy usłyszał niepokojące odgłosy i zobaczył przelatującego diabła, przerażony padł na ziemię i zaczął odmawiać godzinki. Wówczas diabeł wstrząsnął się jakby święconą wodą skropiony, ręce mu zadrżały i upuścił kamień, który spadając, głęboko wrył się w ziemię. Rozzłoszczony bies próbował głaz wydobyć, kopiąc w niego racicami, jednak ten coraz głębiej w ziemię się zapadał.
Zrezygnowany diabeł, chcąc odpocząć przed powrotem do piekła, usiadł na kamieniu, żłobiąc w nim płytkie, nieckowate zagłębienie.
Szwedzi, jak wiemy, nigdy nie zdobyli Jasnej Góry, a "diabelski kamień" leży do dzisiaj w lesie koło Sokołówki, nosząc ślady diabelskich kopyt i diabelskiego "siedzenia".
LEGENDA O ŚW. JADWIDZE
W dawnych czasach św. Jadwiga, księżna śląska, wybrała się z pielgrzymką na odpust do Pępowa. Trasa jej wędrówki wiodła przez Baszków, który nazywano jeszcze wtedy Włodyką. Dziedzicem wsi był wówczas pan bogaty, ale samolubny i nieżyczliwy ludziom. Jego zamek znajdował się tuż za wsią, po prawej stronie drogi wiodącej do Kobylina i dalej do Pępowa. Kawałek za dworem drogę przecinała niewielka rzeczka Orla, która właśnie po obfitych deszczach wylała. Wstąpiła więc święta Jadwiga do zamku, prosząc, aby przewieziono ją przez rzekę. Dziedzic widząc starą, ubogo ubraną kobietę, odmówił, lecz po chwili, tknięty przeczuciem, wysłał za św. Jadwigą powózkę. Woźnica jednak nie dogonił już św. Jadwigi, z daleka tylko widział idącą po wodzie kobietę, która przeszła na drugi brzeg i nie utonęła. Przerażony zawrócił do zamku, chcąc powiadomić pana o dziwnym zjawisku. Zamku jednak już nie było - zapadł się pod ziemię, a w miejscu gdzie stał, pojawił się niewielki pagórek, z głębi którego dochodziły jęki i zawodzenia potępionego dziedzica.
Św. Jadwiga zaś podążyła dalej w kierunku Pępowa. W tym czasie budowano tam wieżę kościoła. Jeden z murarzy zadrwił z przechodzącej obok starej kobiety. Zanim jednak skończył wypowiadać bluźniercze słowa, spadł z rusztowania i zabił się. Wieży w Pępowie nigdy nie zdołano ukończyć. Cegły, które próbowano układać, spadały. Do dziś stoi więc kościół w Pępowie z wieżą podobną do czworokątnego komina.
Uwaga! Inną wersję podania o św. Jadwidze podaje Oskar Kolberg: "Kamień św. Jadwigi
w Pępowie (w:) Lub... Wielkie Księstwo Poznańskie, cz. 2, Kraków 1876, s. 377.
JAK JAN KAZIMIERZ NA ŚLĄSK UCIEKAŁ *
Pomiędzy miasteczkiem Zduny w powiecie krotoszyńskim a Cieszkowem w powiecie milickim znajdują się ponoć jakieś niezbadane dotąd podziemne przejścia i lochy, które prowadziły niegdyś w głęboki las. Ludność okoliczna do dziś opowiada o tych podziemnych korytarzach różne ciekawe i dziwne rzeczy.
W XVII wieku król polski, Jan Kazimierz uchodząc przed wojskami szwedzkimi, które już opanowa- ły prawie całą Polskę, przybył do Zdun, nad ówczesną granicę państwa (Śląsk znajdował się wtedy we władaniu cesarza austriackiego).
- Ratuj się miłościwy Panie - błagali króla dworzanie - uchodź przez granicę na Śląsk. Cesarskie to już ziemie, ale lud nasz, polski, ugości cię, jak może.
Wahał się jeszcze Jan Kazimierz, ale oto z oddali ukazywać się zaczęły nadciągające oddziały szwedzkiej rajtarii. Nie było ani chwili do stracenia. Nawet otwarte przejście przez granicę było już niebezpieczne, bo pogoń mogła jeszcze króla doścignąć przed granicą.
Wówczas to mieszkańcy Zdun wskazali królewskiemu orszakowi wejście do podziemnego
korytarza. Tą też drogą wszyscy przedostali się w Milickie, do Cieszkowa, gdzie ich już ręka Szwedów nie mogła dosięgnąć.
W późniejszych jednak czasach dziwne jakieś rzeczy zaczęły się dziać z owym korytarzem. Nie wiadomo, czy był on widownią jakichś zbrodni, czy z innego powodu zaczęto wierzyć, że złe siły obrały sobie tam siedzibę. Wielu było śmiałków, którzy chcieli zbadać to przejście, ale nikt nie przeszedł więcej niż dwadzieścia metrów. Na drodze wyrastały niezwykłe, niepokonane przeszkody, coś przewracało, coś ciągnęło za poły ubrania, zatrzymywało. A ludzie z zabobonnym lękiem opowiadają nawet, że niektórzy najodważniejsi i zdecydowani na pokonanie wszystkich przeszkód nigdy z owej wyprawy do domu nie powrócili...
* "Jak Jan Kazimierz na Śląsk uciekał" (w:) Nie wszystko bajka. Polskie ludowe podania historyczne. Wybór, wstęp i komentarze Janina Hajduk-Nijakowska, LSW, Warszawa 1983, s. 202-203.
SULIMIROWE GRODZISZCZE *
Pewnego dnia rycerz Sulimir, zostawiwszy starszych braci na ojcowiźnie, wyruszył w świat szukać dla siebie miejsca na osiedlenie. Po długiej wędrówce dotarł ze swą drużyną na Wielkopolską Ziemię. Zatrzymał się na rozległych łąkach, pokrytych jeziorkami i moczarami, porosłych kępami tataraku i kwitnącymi kaczeńcami. Wśród tych mokradeł ujrzał z daleka niby wyspę - płaskie wzniesienie, na którym rósł wysoki, rozłożysty dąb. Spodobało się rycerzowi to miejsce. Otoczone mokradłami, trudno dostępne wydawało się wymarzone na założenie grodu. Kiedy orszak Sulimira dotarł na wzniesienie, wyszła mu na spotkanie stara, zgarbaciała od starości wiedźma. Podnosząc rękę, jakby chciała powstrzymać przybyłych, zawołała:
- Stój, rycerzu Sulimirze! Wiedz, że nieżyczliwe jest ci to miejsce. Zginiesz tu i zginie wszystko, co posiadasz. Odejdź i nie kuś czarta mieszkającego na tym majdanie!
Strwożyli się towarzysze Sulimira, lecz rycerz nie uląkł się przepowiedni. Odrzekł wiedźmie, że czarta się nie lęka. W miejscu gdzie stoją, postawi kasztel z mocnych dębowych kłód, a przepływają-ca opodal rzeczka też pomoże mu w obronie.
Roześmiała się na to wiedźma: - W tej rzece czart się kąpie w deszczowe wieczory. Rzeczka się wtedy piekli, wystepuje z brzegów, a woda po tej kąpieli jest czarna jak smoła.
Sulimir i tym razem nie usłuchał wiedźmy. Rzeczkę nazwał Czarną Wodą, ściął olbrzymi dąb
stojący pośrodku wzniesienia i nakazał budowę kasztelu. Jeszcze przed zimą stanął gród otoczony fosą i palisadą, z jedną warowną bramą, do której prowadził zwodzony most. Bramy strzegło siedem ogromnych psów, z których każdy potrafiłby jeźdźca wraz z koniem rozerwać na sztuki.
Sulimir czuł się bezpieczny, wiedźma gdzieś przepadła... czart się nie pokazywał. Trwało to
jednak niedługo. W obawie przed napadami Niemców, którzy dla rabunku na te ziemie się wyprawiali, pojął Sulimir za żonę rudą i piegowatą córkę margrafa zza Odry. Chciał, aby Saksowie i Brandenburczycy uważali go za członka rodziny. Niemiecka żona sprowadziła sobie cały dwór ze swojej krainy. Spośród ziomków szczególnie wyróżniała rudego lutnistę, z którym nie tylko całe dnie, ale i noce spędzała. Osamotniony i markotny Sulimir coraz częściej sięgał po wino reńskie.
Kolejny, zaprawiony trucizną kielich, stał się dla niego ostatnim. Od tego dnia w grodzie zaczęła rządzić Niemkini i poczęło się dziać wiele zła i nieprawości.
Wierni Sulimirowi ludzie, bici i głodzeni, zmuszani byli do pracy ponad siły. Przez dwa dni
Wielkanocy stali na dziedzińcu pod pręgierzem, wysmagani za odmowę ciężkiej pracy
w świąteczny dzień. Kiedy ich wreszcie uwolniono, odeszli potajemnie z gródka na zawsze.
O pół mili za łąkami, na suchym polu założyli osiedle, które nazwali od imienia swego pana
Sulmierzycami. Na pamięć tamtych dziejów, jako widomy znak potrzeby bezpieczeństwa, miasto przyjęło za swój herb zamkniętą bramę. Nikogo też nie chciało mieć nigdy za pana, poza polskim królem.
Stary diabeł zaś, który nie opuścił swego siedliska, a od czasów Sulimirowego ożenku zamieszkał w głębi kasztelowego kominka, spisywał na koźlej skórze wszystkie grzechy nowych mieszkańców gródka. Kiedy przebrała się miara nieprawości, a i na skórze, mimo jej rozciągania, miejsca już nie starczało, postanowił diabeł sprawę ostatecznie zakończyć. Wylazł na dach otworem z komina i powoli z niepozornego, koślawego, czarnego stworzenia zmieniał się w olbrzymią, ciemniejącą chmurę. Z tej chmury wyleciała nagle jak błyskawica rozpalona łapa w rękawie ze smugi deszczu i przygniotła grodziszcze. Nad wzgórzem zaświeciła łuna i rozległ się trzask straszliwy, jakby piekło się zawaliło. Później noc ogarnęła wszystko i tylko niskie, siarką woniejące dymy włóczyły się jeszcze po ląkach do białego rana. Drewniany kasztel i to, co się w nim znajdowało, zniknęło na wieki.
Na wzgórzu do dziś w samym jego środku widnieje koliste wgłębienie, jakby jakaś potworna ręka wgniotła tu coś ogromnego w ziemię. Starzy mieszkańcy Sumierzyc opowiadają, że w Wielkanoc o północy słychać tam brzęk żelastwa, jakąś niezrozumiałą mowę, szatański śmiech i płacz niewieści.
Pewien śmiałek, który odważył się kiedyś pójść tam o północy, ujrzał siedem rozwścieczonych
brytanów z ogromnymi głowami, które wyrywały sobie rdzą pokryte zamkowe klucze. Ludzie mówią, że gdyby komuś udało się odebrać bestiom te klucze, kasztel wypłynąłby z powrotem z głębi ziemi.
* "Sulimirowe Grodziszcze" (w:) Eligiusz Kor-Walczak, Opowieści Czterech Jeźdźców. Baśnie
i Legendy Ziemi Kaliskiej, wyd. Federacja Towarzystw Kulturalnych Ziemi Kaliskiej, Kalisz 1987,
s. 215-219; wersja skrócona.
O NIEGRZECZNYM DZIECKU
Podanie ludowe związane ze starym cmentarzem znajdującym się między Grzegorzewem a Sulmierzycami.
Dawno temu na starym cmentarzu pod Krotoszynem pochowano dziecko, które za życia było bardzo niegrzeczne. Nie słuchało matki, ta jednak z pobłażania czy z nadmiaru miłości nie potrafiła je nigdy skarcić. Kiedy nazajutrz po pogrzebie matka poszła na cmentarz, z przerażeniem ujrzała wystającą z grobu rączkę dziecka. Przykryła ją ziemią, jednak następnego dnia ujrzała ten sam widok. Zrozpaczona poszła po radę do proboszcza. Ten powiedział jej, aby wzięła rózgę (której za życia dziecka nie używała) i uderzyła nią trzykrotnie wystającą rączkę. Tak też kobieta mimo wielkiego bólu uczyniła i odtąd nigdy więcej ręka dziecka nie pokazała się.
PODANIE O NAZWIE WSI ROSZKI *
Roszki, wieś położoną wśród lasów, w dawnym powiecie krotoszyńskim, według miejscowej tradycji nazywano niegdyś "ROŻKAMI".
Ponoć w dawnych czasach, kiedy nasze ziemie pokrywały jeszcze wielkie puszcze pełne zwierzyny, dziedzic tych ziem postanowił założyć pośród lasów nową osadę. Ludzie bali się jednak osiąść w środku puszczy z powodu wielkiej ilości wilków, które tak się rozzuchwaliły, iż nawet w biały dzień atakowały stada bydła i owiec.
Aby temu zaradzić, dziedzic postanowił sprowadzić strzelców z dalekiej Litwy , którzy oswojeni na codzień z dziką zwierzyną, mieli strzec bezpieczeństwa kmieci.
Nazwa wsi miała się wziąć stąd, że owych strzelców osadzono na czterech rogach (różkach) wytrzebionej w puszczy polany, na której zbudowano wkrótce osadę.
Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że nazwa wsi pozostaje w związku ze znajdującą się tu niegdyś kaplicą św. Rocha, położoną jak Roszki wśród lasów.
* Według Franciszka Mierniczaka.
Mierniczak Franciszek, Ziemia Krotoszyńska za czasów dawnej Rzeczypospolitej, Krotoszyn 1928, s. 32-33.
TRZY MŁYNY
Żyła niegdyś w Krotoszynie słynna na całą okolicę zielarka, imieniem Kunegunda. Mieszkała w niedużym drewnianym domku, zwróconym szczytem do ulicy, jakich jeszcze kilka zachowało się do naszych czasów w Krotoszynie. Utrzymywała się ze zbierania polnych i leśnych ziół, z których sporządzała, sobie tylko wiadomymi sposobami, cudowne mikstury na różne dolegliwości. Nikomu nie odmawiała pomocy, nawet wtedy gdy nie mogła liczyć na zapłatę, a że na ziołach znała się znakomicie, toteż sława jej rosla, a ludzie mówili o niej z podziwem i wdzięcznością.
Tylko miejscowi lekarze niechętnym okiem patrzyli na praktyki "znachorki", jak ją nazywali i czekali kiedy ktoś umrze na skutek zalecanych przez nią "ziółek". Nigdy się to jednak nie zdarzyło. Szczególnie zawziętą na Kunegundę była małżonka jednego z lekarzy, któremu zielarka odbierała pacjentów. Zaczęła więc owa pani doktorowa szerzyć wieści o rzekomych konszachtach Kunegundy z diabłem. Zaraz też niektórzy ludzie zaczęli wołać za staruszką: "wiedźma", "czarownica" i nazwa ta przykleiła się do Kunegundy na długie lata.
W tym samym czasie, na niewielkim wzgórku w południowej części miasta, stały obok siebie trzy wiatraki, które mełły zboże dla okolicznych chłopów.
Drogę prowadzącą do owych wiatraków nazwano ulicą Trzech Młynów (w czasach pruskich
"DreimuIlerstrasse"). Zdarzyło się raz, że Kunegunda wracając z lasu z uzbieranymi ziołami, przechodziła obok wspomnianych trzech młynów. Młynarze, którzy nasłuchali się już, krążących od dłuższego czasu opowieści o konszachtach zielarki z diabłem, poczęli ją lżyć i wyszydzać. Jeden poszczuł ją psem, a dwaj następni obrzucili kamieniami i błotem.
Kunegunda obelgi znosiła ze spokojem, kiedy jednak poczuła uderzenie kamieniem, odwróciła się i zawołała:
- Strzeżcie się panowie młynarze! Nie minie miesiąc, a pożar jednego z was pochłonie i nigdy już nie będzie tu trzech wiatraków!
Słowa Kunegundy ziściły się niebawem. Pod koniec miesiąca, w niedzielny wieczór rozpętała się nad miastem potężna burza. Jeden z wiatraków spłonął doszczętnie od uderzenia pioruna. Wprawdzie po jakimś czasie młynarz odbudował go, ale już w następnym roku płomienie zniszczyły kolejny młyn.
Ten również został odbudowany, zaraz jednak spalił się następny wiatrak. l tak, pożary i odbudowy powtarzały się przez wiele następnych lat, aż ktoś przypomniał sobie prorocze słowa Kunegundy, która spoczywała już wtedy na cmentarzu. Zaniechano więc odbudowy kolejnego spalonego młyna i odtąd na wzniesieniu stały już tylko dwa wiatraki.
Nazwa ulic, choć nieaktualna, utrzymywała się jeszcze długo, bo aż do końca rządów pruskich.
Dopiero po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w 1919 roku władze miejskie Krotoszyna zmieniły nazwę ulicy na Młyńską. l ta nazwa przetrwała do naszych czasów, choć po młynach-wiatrakach już dawno wszelki ślad zaginął.
* Na motywach opowieści Antoniego Nawrockiego.
Antoni Nawrocki, Krotoszyńskie opowieści z lat dawnych; maszynopis niepublikowany w zbiorach biblioteki Muzeum w Krotoszynie (sygnat. 203).
MIASTO KOŹMIN I ŻMIJE *
Przed wieloma, wieloma wiekami żył w pewnej wiosce człowiek niepodobny do innych i przez to bardzo nie lubiany, co często zdarza się w świecie żywych istot, bo i czarne gawrony zatłuką białego, gdy się taki wśród nich znajdzie.
Krzywdzony i wyszydzany samotnik postanowił opuścić złą wioskę i swą ubogą chatę, aby zamieszkać z dala od ludzi. Długo wędrował, aż znalazł się w miejscu, gdzie nie było śladów ludzkich stóp, nie było ścieżek, dróg ani rozstajów. Wokół niego roztaczał się gęsty, dziewiczy las pełen jagód i grzybów świergotu ptaków i głosów dzikich zwierząt. Wędrowiec musiał dokonać wyboru: wracać lub iść dalej.
Nad nim, na tle błękitnego nieba unosiły się dwa orły, które zachowywały się w górze jakoś niezwyczajnie. Wędrowiec pomyślał, że oto niosą mu zapowiedź nowego losu. Nagle ptaki skierowały swój lot prosto ku niemu i zatoczywszy nad jego głową trzy koła, zawróciły. Znikły nad lasem, potem znów się ukazały niosąc w dziobach coś, co z oddali podobne było do zwiędłych pasemek trawy. To, co rzuciły z wysoka do jego stóp, okazało się, o zgrozo, żmijami.
Zaskoczony i zaciekawiony mężczyzna ruszył prosto ku miejscu, które wskazywały orły. Kroczył coraz spieszniej przez podmokłe mchy i łąki, pokonując zwalone wykroty kłód i pni przegniłych, aż dotart do niewielkiej niecki, która okolona pierścieniem wrzosowiska, przypominała płaski wiklinowy kosz. Na jej dnie znajdowało się usypisko głazów i drobnych kamieni. Z tego to - niby kosza - orly, ku zdziwieniu wędrowca, wynosiły wijące się żmije.
Człowiek, kiedy usłyszał słaby i żałośliwy płacz, myślał początkowo, że to głos sowy, bo tylko ona potrafi płakać jak małe dziecko. Przybliżywszy się jednak do owej niecki był już pewien, że pośród kamieni i kłębowiska żmij wzywa pomocy ludzkie niemowlę. Kiedy ostrożnie wszedł na głazy, spostrzegł dziecinę owiniętą w giezłeczko kunsztownej roboty.
Ciałko otulały gady, jakby chciały je ogrzać. Drapieżne orły także pragnęły pomóc, jakby wiedziały, że ludzkie dziecko może uratować tylko człowiek. l tak też się stało.
Wędrowiec domyślał się, że źli ludzie, którzy skazali to dziecko na pewną śmierć, nie wrócą tu nigdy. Postanowił, że osiądzie w tym miejscu, a uratowane maleństwo wychowa jak własną córkę. Miejsce,
w którym się znalazł było wyjątkowo piękne, jakby sama natura dała mu je w nagrodę za doznane krzywdy. Osłonięte obronną ścianą lasu było nasłonecznione i ciepłe. Rzeka tędy przepływająca wodę miała tak czystą, że sam król ptaków, orzeł, gasił w niej pragnienie. Na tej pięknej polanie wędrowiec zbudował wkrótce solidny dom. Jego ściany, wykonane ze zwalonych sosen, nawet zimą miały zapach żywicy i ciepłego lata.
Drzwi tego domu, jak serce dwojga zamieszkujących go ludzi, były zawsze otwarte dla życia puszczy, a ta w zamian niosła im swe proste dary jak członkom swej wielkiej rodziny.
Mijały lata, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc mężczyzna pochylał się i usychał jak stary świerk, a dziewczyna rosła i rozkwitała urodą jak dziewanna.
Zdawało się, że już nikt nigdy nie zburzy spokoju tych leśnych ludzi. Pewnego dnia jednak stary człowiek usłyszał z głębi lasu głosy, które tak dobrze pamiętał ze swej młodości. Po chwili na polanę, nazwaną przez jej mieszkańców Koszem Żmij, wjechał zbrojny orszak młodego rycerza. Ludzie i konie ugasili pragnienie w rzece i stanęli wkrótce w prostym, skromnym obejściu. Rycerz i jego towarzysze ujrzeli dymną chatę krytą trzciną, obłaskawione zwierzęta, które swobodnie odchodziły i przychodziły z boru, a na dnie dolinki niby
szeroki ołtarz z kamieni ułożony, na którym wygrzewały się w słońcu żmije, nie czyniąc gospodarzom krzywdy.
Na powitanie przybyszów wyszedł z chaty ubrany w skóry stary człowiek z długą, białą jak śnieg brodą. Towarzyszyła mu smukła, urodziwa dziewczyna. Młody wódz wyraził zdziwienie, że oto w głębi puszczy tak wielkiej, której chyba nigdy przedtem stopa ludzka nie dotknęła, żyło i pracowało dwoje pełnych godności, spokoju i piękna ludzi. Wieczorem, przy ognisku wysłuchał opowieści o losach dziewczyny i jej opiekuna. l wtedy przypomniał sobie, że w księstwie, którego był spadkobiercą, przed dwudziestu laty trwały walki o władzę. Zginął poprzedni władca, a wkrótce po nim zmarła po urodzeniu córeczki jego żona.
Niemowlę zostało porwane przez nieznanych ludzi i wszelki ślad po nim zaginął. Zdumiał się leśny człowiek usłyszaną opowieścią, długo coś w myślach rozważał, a potem wydobył z torby wyplecionej z łyka małe dziecięce giezłeczko. Podał je księciu, wskazując jakieś znaki wyszyte kolorową nicią.
l wówczas stała się rzecz dziwna i nieoczekiwana. Młody władca i cała jego drużyna oddali pokłon dziewczynie. Okazało się bowiem, że to ona jest prawowitą spadkobierczynią i władczynią księstwa.
Co było dalej, łatwo się domyślić. Młodzi pokochali się wzajemnie od pierwszych chwil spotkania. Książęca para, z towarzyszącym jej orszakiem, udała się w daleką podróż do stolicy księstwa i tam wkrótce odbyły się zaślubiny.
Stary człowiek, gorąco nakłaniany przez książęcą parę do zamieszkania wraz z nimi, nie chciał opuścić swego starego domu. Przeżył w nim samotnie jesień i zimę.
Pewnego dnia, gdy powiał wiosenny wiatr, odezwały się w puszczy nie znane dotąd głosy: ryki krów, beczenie cieląt, owiec i kóz. To przez krzewy i wykroty przedzierała się na polanę karawana wozów. Ludzie z całym dobytkiem przybywali tu na rozkaz księcia, aby założyć nową osadę. Dali jej nazwę wywodzącą się z tego miejsca - KOSZŻMIJ - co później przekształciło się w KOŹMIN. Rzeczkę zaś, odwiedzaną przez orły, nazwali ORLĄ.
Stary leśny człowiek został obwołany naczelnikiem osady i żył jeszcze długo, otoczony miłością i opieką książęcej pary oraz powszechnym szacunkiem i przyjaźnią ludzi.
* Eligiusz Kor-Walczak, Opowieści Czterech Jeźdźców. Baśnie i Legendy Ziemi Kaliskiej, Kalisz 1987, s. 162-166; wersja skrócona.
O KSIĘCIU SAPIEŻE, CHYTRYM KRAWCZYKU I DIABŁACH *
Nad rzeką Orlą w Koźminie, w dawnym powiecie krotoszyńskim, znajduje się bardzo stary zamek, który w XIV wieku był własnością Jana Borkowica, brata owego okrutnego wojewody poznańskiego, Maćka, ukaranego przez króla Kazimierza Wielkiego śmiercią głodową. Jan Borkowic chciał pomścić śmierć brata i rozpoczął nowe knowania przeciw królowi Kazimierzowi, ale pojmany dał głowę pod topór katowski, a dobra jego przeszły na skarb państwa.
Owóż nad zamkiem koźmińskim wisiało jakieś fatum, gdyż zmieniał on potem ciągle swych właścicieli. W połowie XV wieku należał już do podskarbiego koronnego Hińczy z Rogowa, na początku XVI wieku stał się własnością rodziny Górków, potem Czarnkowskich, Weicherów, w wieku XVII przeszedł w posiadanie rodu Przyjemskich, a w wieku XVIll był siedzibą książąt Sapiehów.
Jeden z dziedziców Koźmina, książę Piotr Sapieha, stał się niesławnym bohaterem miejscowych podań ludowych. Wedle tych opowieści był to magnat krewki i srogi i za byle przewinienia karał bardzo surowo, a za kradzież znał tylko jeden wyrok: szubienicę.
Lękiem napawała mieszczan i okolicznych chłopów mała narożna izdebka więzienna w wieży zamkowej, z zakratowanym oknem. Opowiadano o niej, iż ściany i podłogę ma wyłożoną nożami, kosami i hakami i nazywano ją "madejowym łożem".
Nie taki wszakże diabeł straszny, jak go malują. Miał książę Sapieha sposoby na ludzi, ale i oni mieli czasem sposoby na niego.
Pewnego razu szedł książę drogą obok zamku, aż spotkał mieszczanina koźmińskiego.
- Kim jesteś, kochanku? - zapytał Sapieha uprzejmie, bo w mowie był zawsze układny.
- Krawiec jestem, do usług księcia pana - odparł mieszczanin.
- Bardzo to pięknie się składa - rzekł książę - bo właśnie potrzebuję nowego kontusza. Dostaniesz cztery łokcie sukna i w trzy dni uszyjesz mi z nich kontusz. Jeśli zrobisz, dostaniesz sutą zapłatę, a jeśli nie, pójdziesz na "madejowe łoże" do wieży.
Krawczyk w mig pojął, że z czterech łokci sukna kontusza nie wykroi, ale odmówić nie mógł.
- Dobrze, wasza książęca mość - rzekł rezolutnie - uszyję, jeno będą dwie przymiarki.
- Zgoda, byle w ciągu trzech dni - rzekł książę i rozkazał mu iść z sobą do zamku.
Krawczyk wziął miarę z księcia, zabrał sukno i wrócił do warsztatu. Tu dopiero zaczęło się zmartwienie. Mierzył i tak i siak, medytował, pukał się w czoło, ale to nic nie pomagało. Sukna wciąż było za mało i albo brakowało na plecy, albo na wyloty.
Nie namyślając się dłużej skroił kontusz, ale bez wylotów, uszył go pięknie i zaniósł nazajutrz do księcia.
- Doskonale! - rzekł książę bardzo zadowolony, bo kontusz leżał jak ulał.
- A wyloty będą jutro - wyjaśnił krawczyk, zauważył przy tym, iż w komnacie nie ma zwierciadła.
Przyszedłszy do domu wyciął tył kontusza pozostawiając jedynie podszewkę i z uzyskanego sukna wykroił wyloty. Rankiem zaniósł całość do zamku i zręcznie sam wdział kontusz na księcia. Sapieha przeszedł się po komnacie, zarzucił sobie raz i drugi wyloty na ramię i podkręciwszy wąsa tymi odezwał się słowy:
- Zuch z ciebie krawczyku, i widzę, że umiesz kroić. A moi krawcy, hultaje, ciągle ode mnie brali pięć albo sześć łokci! Już im się teraz nie dam okradać.
l rzucił krawczykowi sakiewkę dukatów. Krawczyk zdjął z księcia kontusz, pięknie go złożył na fotelu, a porwawszy kieskę z dukatami, czmychnął z Koźmina i ocknął się aż pod Jarocinem.
Nazajutrz, gdy lokaj przybył ubrać księcia pana, wyszedl na jaw figiel krawczyka. Na wyciętych plecach kontusza byla przypięta kartka z napisem: "A tyl to waszej książęcej mości skroi już kto inny!"
Sapieha rozsierdził się okrutnie i wysłał natychmiast hajduków po krawczyka, ale ten przepadl jak kamień w wodzie. A słowa chytrego krawczyka sprawdziły się niemal dokumentnie.
Mial książę Sapieha w parku staw i hodował w nim osobliwą odmianę karpi królewskich. Otóż zdarzylo się, iż któregoś dnia o świcie ogrodnik przyłapał chłopa rybaka, który ułowił podrywką z owej sadzawki trzy piękne karpie.
Sapieha, niewiele myśląc, kazał chłopa powiesić. Ale tego już i piekło ścierpieć nie mogło. Jak to? Zgladzić człowieka za trzy ryby? Gdy więc nieszczęsny biedak zawisł na szubienicy, zerwał się nocą straszliwy wicher, który powyrywał wszystkie drzwi i okna z koźmińskiego zamku. A potem sfora diabłów wpadła przez czeluście okienne i porwawszy grzeszną duszę książęcą, powlokła ją ciupasem do piekła. Nazajutrz znaleziono w komnacie sypialnej zamku koźmińskiego martwe ciało okrutnego magnata.
* Stanisław Świrko, Orle gniazdo. Podania, legendy i baśnie wielkopolskie, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1969, s. 201-204.
O ALEKSANDRZE PRZYJEMSKIM I FELDMARSZAŁKU PRUSKIM *
Największą chlubą Koźmina jest stary kościół farny pod wezwaniem Świętego Wawrzyńca. Świątynia ta początkami swymi sięga panowania Mieszka l i wedle podania fundowana byla na miejscu dawnej świątyni pogańskiej. Na jednej ze ścian kościoła widniał aż do polowy XIX wieku następujący napis: "Erectum anno Domini 990".
W kościele tym, w kaplicy fundatorskiej Przyjemskich herbu Rawa, leży Aleksander Przyjemski, podstoli koronny, zmarły w 1694 roku. Na jego grobowcu widnieje wierszem skreślone następujące epitafium:
Jak w kołczanie niecała strzała się ukrywa,
Cały, choć pod grobowym marmurem spoczywa,
Podstoli w swojej trumnie jak żywy zostaje,
Żyją cnoty pobożne, żyją obyczaje,
Żyje w nich Aleksander i w ciele jest cały,
W niebie z Bogiem, na ziemi świętych czeka chwały.
Z napisem tym, jak i z trumną Aleksandra Przyjemskiego związane jest interesujące podanie. W roku 1756, gdy Koźmin był własnością Sapiehów, przeprowadzono w kościele gruntowne naprawy wnętrza. Wówczas też dokonano ekshumacji zwłok Aleksandra Przyjemskiego i ze zdumieniem odkryto, że ciało zmarłego, od ponad 60. lat spoczywające w grobowcu, nie uległo rozkładowi. Ówczesny proboszcz koźmińskiego kościoła, ksiądz Bielawski tak to w kronice kościelnej opisał: "...znaleźliśmy ciało płci męskiej w niczym nie naruszone,
owszem, żeby tylko przystąpiła krew i dusza w to ciało, bezpiecznie by mógł sądzić każdy, że ten nigdy nie był umarłym..."
Owe doskonale zabalsamowane zwłoki Aleksandra Przyjemskiego stały się na długi czas sensacją nie tylko Koźmina, ale całej Wielkopolski, toteż liczni zwiedzający przybywali ze wszystkich stron kraju, by obejrzeć tę osobliwość.
Po upadku Rzeczypospolitej dobra koźmińskie przeszły w ręce pewnego feldmarszałka pruskiego. Zainteresował się on również tą niezwykłą historią i przybył do kościoła obejrzeć zwłoki Przyjemskiego. Chcąc się przekonać, czy to przypadkiem nie figura z wosku, pociągnął hrabiego za wąsy.
l wówczas stała się rzecz niebywała: otwarły się powieki zmarłego i martwe źrenice spojrzały groźnie na intruza, który ośmielił się zakłócić jego wieczny spoczynek na ojczystej ziemi. Niemiec tak się tym przestraszył, że natychmiast umknął z kościoła. Lecz wzrok zmarłego podstolego koronnego, prześladował go odtąd w zamku dniem i nocą. Wsiadł więc ów feldmarszałek pruski w powóz i pospiesznie wyjechał do Berlina.
Odtąd już więcej nie przyjeżdżał do Koźmina.
* "O Aleksandrze Przyjemskim..." (w:) Stanislaw Świrko, Orle gniazdo. Podania, legendy i baśnie wielkopolskie, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1969, s. 188-190; wersja skrócona.
OD KOBYŁY, KOBYLIN NAZWĘ SWĄ WZIĄŁ
Opowiadanie ludowe wg Stanisława Witkowskiego.
Nad brzegiem modrej Orli, płynącej poprzez okoliczne łąki, pola i ugory wznoszą się liczne wioski i trzy stare miasteczka: Kobylin, Jutrosin i Dubin.
O założeniu i nazwaniu tych miasteczek mówi podanie znane zresztą przez okoliczną ludność jako pogodny żart. Początek tym miastom dali rzekomo trzej bracia i każdy z nich pragnął uwiecznić swoje imię z przezeń założoną osadą. Sprawa wymagała sprawiedliwego rozwiązania.
Więc owa trójka wybiera się po radę do pewnego pustelnika zamieszkałego niedaleko Jutrosina. Pustelnik powszechnie znany jako "Szymon" prowadził życie samotne i pobożne. Dziś dziadkowie opowiadają o nim, iż w młodych latach prowadził życie miękkie i wygodne. Chcąc zasłużyć się Bogu i ludziom, zerwał z marnościami świata i zamieszkał w ubogiej chateńce pod lasem i pełnił żywot pustelniczy. Żył z jałmużny poszcząc i modląc się. Wszyscy otaczali go czcią należną i słuchali, bo każdemu udzielał mądrych rad, każdego pocie-
szał. Znać, że musiał być uczonym, skoro go wszyscy nazywali "mądrym". U tego lubianego pustelnika Szymona owa trójka pragnie zasięgnąć porady. Stary i mądry Szymon na pewno wybawi ich z kłopotliwej sytuacji.
Następnego dnia kazali swemu wiernemu woźnicy Andrzejowi zaprząc konia do powozu, no i udali się do Szymona pod lasem. Droga jednak była błotnista i bagnista, trudna do przebycia. Tuż pod Rogożewem furman Andrzej wraz z swoimi panami ugrzązł w błocie. Nie pomogły nawoływania, na nic zdały się zaklinania, stara kobyła uparła się i ani nie myśli o ruszeniu. Wtedy woźnica zawrzał gniewem, powstał, świsnął batem i tak donośnym głosem krzyknie: "Wio, kobylino, bo jak cię zatnę pod dupino, to ci będzie jutro sino!"
Jednak i to nie pomogło złamać ślepego uporu zwierzęcia. Fakt ten tak wzruszył serca braci szlachciców, że odstąpili od powziętej decyzji i kazali słudze zawrócić z drogi. Ten trywialny zwrot wywarł swoje piętno na braciach i zdecydował o powstaniu nazw: Kobylin (od kobylin-o), Dupin (od dupin-o) i Jutrosin (od jutro sin-o).
Tak się kończy piękna legenda nazw trzech sąsiednich mieścin.
Opowiadanie ludowe według Stanisława Witkowskiego.
BIBLIOGRAFIA:
A. Nawrocki, Krotoszyńskie opowieści lat dawnych (maszynopis niepublikowany), w zbiorach biblioteki Muzeum w Krotoszynie, sygnat. 203.
E. Kor-Walczak, Opowieści Czterech Jeźdźców. Baśnie i legendy Ziemi Kaliskiej, wyd: Feder. Tow. Kulturalnych Ziemi Kaliskiej, Kalisz 1987.
F. Mierniczak, Ziemia Krotoszyńska za czasów dawnej Rzeczypospolitej, Krotoszyn 1928, s. 32-33.
Jednodniówka... z okazji odsłonięcia pomnika Powstańców Wielkopolskich w Kobylinie, Krotoszyn, wyd. "Polonia" 22.05.1938.
Legendy regionu krotoszyńskiego w opracowaniu uczniów kl. V b Szkoły Podstawowej nr 7
w Krotoszynie (rok szk. 1986/87) - rękopis niepublikowany w zbiorach Muzeum Regionalnego
PTTK w Krotoszynie.
Nie wszystko bajka. Polskie ludowe podania historyczne. Wybór, wstęp i komentarz Janina Hajduk-Nijakowska, LSW Warszawa 1983.
Podania i klechdy krotoszyńskie zebrane przez młodzież PTTK LO w Krotoszynie pod kierownictwem H. Ławniczaka - maszynopis niepublikowany w zbiorach Muzeum Regionalnego PTTK im. Hieronima Ławniczaka w Krotoszynie.
S. Świrko, Orle gniazdo. Podania, legendy i baśnie wielkopolskie, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1969, s. 188-190 (wersja skrócona).