W głowie mam tumult, bo przypomina mi się więcej rzeczy, a myślę że to wciąż mało. Ten kraj ma tyle niedostatków i jest tak niezorganizowany (idąc po ulicy można to zobaczyć w kilka minut). Często byłem świadkiem rozmów typu: "im wystarczy mata, dach z liści palmowych i parę bananów". Prymitywizm tego typu stwierdzeń przypomina mi jednak że i Kambodża boryka się z nadreprezentacją ludzi niezbyt mądrych, zwłaszcza w jej władzach. Nie jest to spowodowane skutkami naturalnymi, jeśli takie istnieją. Około 10 lat temu skończyła się wojna, a 30 lat temu mordowano każdego kto umiał czytać lub pisać, czy tez po prostu nosił okulary. Takiej straty nie wyrówna się w kilku pokoleniach.
Jechaliśmy do Banlung przez dżunglę, a właściwie wyjeżdżaliśmy z jednej kałuży w drugą, z jednego błotnego odcinka w drugi. Wyjechaliśmy zza zakrętu i zobaczyliśmy wielkie jezioro mazi szerokie na 6 metrów. Kierowca zatrzymał auto. Cisza. Pośród trzech Francuzek siedzących z tyłu rozległo się tylko ciche 'merde'. Staliśmy chwile, po czym kierowca ruszył do przodu. Wstrzymałem oddech, a wóz zanurzył się w błocie tak że wylało się na całą maskę. Wyjechaliśmy po chwili, a wraz z wydechem wymknęło się ciche przekleństwo.
Droga międzynarodowa w czasie pory deszczowej
Banlung leży w odległości 150 km od Stung Treng, z którego wyjechaliśmy jakieś 7 godzin wcześniej. I tak mieliśmy szczęście, nie utknęliśmy ani razu, a jechaliśmy zwykłą Toyota Mamry (inne auta utknęły tak na wiele godzin).
Banlung jest stolica prowincji Ratankiri, ale ta stołeczność nic nie oznacza. To nie jest nawet dziura - to nicość pośrodku niczego. Dwie ulice na krzyż, market. Wszędzie klepisko. Do granicy z Wietnamem ok. 50 km. Na północ od nicości w zielonej nicości płynie rzeka. Nad rzeką jest mała wieś. Mieszkają w niej Laotańczycy i Chińczycy. Wygląda to jak rezerwat, ludzkie zoo. Chińczycy parają się handlem, a Laotańczycy uprawiają na wzgórzach ryż. Od rana do wieczora spędzają na polach cały dzień. Nie posyłają dzieci do szkoły, bo brak im rąk do pracy, a szkoła też kosztuje. Laotańczycy i Chińczycy mieszkają w odrębnych częściach. Dzieli je drut. Dzieci Lao nie umieją czytać, ani pisać. Nie mają prądu, telewizji, nic. Chińczycy mają uporządkowane ogródeczki, wysprzątane obejścia, przystrzyżoną trawę. Maja prąd i telewizję oraz drogę - jedną z najlepszych jakie można spotkać w Kambodży (ufundowała im chińska społeczność w Phnom Penh). Chińczycy także pracują od rana do wieczora. Ryż w górach jest trudny do uprawy. Nie ma tu wystarczającej ilości wody i ziemia jałowieje. Na jednym poletku można siać przez trzy lata. Potem rolnicy wypalają ziemię i wracają na nią po 5 - 8 latach. Kambodżańska ziemia jest czerwona od nadmiaru żelaza. Po wypalonych łąkach zostają w ziemi spore metalowe grudki.
Wyjechaliśmy z Bandung, bo zapowiadało się na obfite deszcze, a wtedy utknęlibyśmy tam na dobre. Wracaliśmy prawie 8 godzin. Koszmar. Raz na postoju wyszedłem na boso z auta nieco się rozprostować. Po paru sekundach zaczęło mnie coś szczypać w nogę. Spojrzałem w dół. Mrówki oblazły mi całą stopę i zmierzały już w stronę kolana. Dość nieprzyjemny wypadek.
Przed Stung Treng droga poprawiła się na tyle, że kierowca jechał dość szybko. Wyjechaliśmy zza pagórka. W dole zza wysokich na dwa metry traw wychyla się policjant. Każe się zatrzymać. Hamujemy z trudem. Zza niego wychyla się jego pomagier. Zrobiło mi się ciepło bo nagle zauważyłem jak podnosi do ramienia karabin - taki "kambodżański lizak" :) Jak pan władza zobaczył białego na przednim siedzeniu dał nam znak żebyśmy jechali dalej.
W Stung Treng zatrzymaliśmy się tylko na noc. Tam też "swoje chłopy" obstawiły granicę. Opisałbym jak się dostałem do Laosu, ale płynąłem "Fast boatem" i wrażenie tej podróży trzyma mnie do teraz. Następnym razem wsiądę do czegoś takiego wtedy, kiedy to mi za to zapłacą. Pozdrawiam serdecznie…